sobota, 11 lipca 2015

Nerwy na polu walki na przykładzie starcia pod Rychwałem w maju 1863 roku

Oglądając filmy można sobie wyobrazić wojnę jako jatkę, gdzie po każdym niemal cięciu pada trup, a każda niemal kula jest celna. Tak oczywiście nie było. Dowodzą tego chociażby wspomnienia uczestnika walk powstania styczniowego na terenie Wielkopolski w 1863 roku – Pawła Wyskoty Zakrzewskiego, który służył w oddziale Edmunda Taczanowskiego. Najciekawszy pod tym względem wydaje się jego opis potyczki pod Rychwałem, stoczonej na początku maja. Zakrzewski został wysłany spod Rychwału w celu rozpędzenia Moskali konwojujących 2 wozy do Konina i przyprowadzenia tych wozów do obozu. Mjr Strzelecki, szef sztabu Taczanowskiego nakazał mu wziąć pluton kawalerii (25 koni) ale Zakrzewski wolał zebrać 15 ochotników z całego szwadronu (100 koni). Większość chętnych stanowili ludzie z dowodzonego przez niego plutonu, a już w drodze idący kłusem podjazd dogonił major Jaraczewski. Oddajmy teraz glos Zakrzewskiemu:
Patrzę przez szkła i widzę, że na szosie stoi 20 par dragonów-błuszczą ich muszkiety. Krzyknę więc: formuj się, lecz nie pewny jestem co robić, bo wozów dostrzec nie mogę. Ale Jaraczewski, jak ich dojrzał, zaraz marsz marsz na nich. Nie było już nad czem się zastanawiać, komenderuję więc: naprzód pędem, marsz.
Było od Moskali z 200 kroków. Dali do nad ognia, a potem w nogi. Nam nic się nie stało, dojechaliśmy ich na pierwszej wiorście[1]. Syrokomla, ten co proporzec nosił, przyłączył się także do nas. Był oczywiście bez lancy i sztandaru. Ów chłopiec pierwszy wpadł na dragonów. Jak łupnie na odlew pierwszego z brzegu, tak mu zaraz czaszkę od twarzy oddzielił. Jaraczewski przewiercił cały oddział moskiewski, szukając dowódcy. Ale gdzie tam, nie dogonił go.
Jak moi chłopcy zmieszają się z dragonami (choć prócz mnie i Jaraczewskiego było ich, pod słowem honoru, tylko 13-tu), jak zaczną rąbać, tak Moskale broń rzucają – Debandada kompletna. Ja gonię wachmistrza, co siedział na szpakowatym dońcu[2]. Dojeżdżam go i spuściwszy pałasz na temblak, chcę dragona za kark schwycić. Ten puszczając szaszkę odwraca się i pali mi z pistoletu prawie w twarz. Aż mi proch wąsy osmalił. Tak powiedzieć mogę boć strzelał o 1 ½ metra. Rozgniewałem się. Chwyciwszy za pałasz, pchnę nim mojego wachmistrza. Spadł z konia – myślałem, że go na wylot przebiłem, bom był chłop silny. Ze wstydem jednak przyznać muszę, że sztychem tym nie przedziurawiłem ma nawet szynela. Zajadę drugiego co podle mnie jechał. Jak tnę z rozmachem przez bermycę, spadł – ale też mu czapki nie przeciąłem. Tak to jest w gorącym boju. Zdaje się człowiekowi, że jest w stanie byka ściąć, a tu czasem ledwieby muchę zabił. Było tego wszystkiego nie dłużej jak kilkanaście minut. Na śmierć spadło 5, ciężko rannych 6, a 15 wzięliśmy do niewoli. Potem naładowaliśmy na wóz chłopski pełno pistoletów, pałaszy i muszkietów – koni zdobyliśmy 21. Z tą zdobyczą wracamy do obozu[3]
Mam oczywiście poważne wątpliwości co do tak wysokich strat rosyjskich, jak przedstawia Zakrzewski, niemniej opis ten pokazuje w jakimś stopniu jak działa psychika żołnierza w gorączce boju.
[1] Wiorsta = 1067 m
[2] Doniec – kozak doński, tutaj koń na jakim jeździli kozacy dońscy.
[3] P. W. Zakrzewski, Pamiętnik wielkopolskiego powstańca z 1863 roku, Poznań 1934, s.24-26.